Pozamykane jeszcze w świeżych ziołach, w doniczkach zabranych z balkonu, mięta rośnie jak szalona, rozmaryn nie za bardzo ale mocno pachnie. Bazylia już z bazarku, część upraw balkonowych pożarły mszyce i inne nieznane mi robaczki. Z wiadomych powodów preferuję kuchnie w stylu speed & not complicated więc przy totalnym leniu wrzucam do wyłożonego papierem do pieczenia naczynia warzywa, które raczej zawsze turlają się po lodówce. Marchewka, pietruszka, może być i seler, cukinia, cebula i ząbki czosnku. Kroić na dość grube kawałki, dokładam plastry surowego ziemniaka, kładę tu i ówdzie kawałki masła, dodaję świeże zioła, rozmaryn must be, i mogą być też suszone. Posypać grubą solą i pieprzem. Przykryć papierem i do piekarnika na godzinę. Proste, pożywne ha, i banalne w wykonaniu. Pod koniec można odsłonić warzywa żeby się uroczo przypiekły. Czosnek upieczony rozsmarować na ciepłych grzankach. Jest dobrze.
Na deser zaś w czasie drzemki Juniora gniotę, wyrabiam, męczę ciasto drożdżowe zatapiane bo leniwa jestem. Pachnie słodko wanilią w chrupkiej kruszonce i śliwką węgierką. Listopad we mgle też fajny, przy takim cieście i kawie zbożowej, wiadomo.