To był piątek, od rana chmurno ale nagle o 15 wyszło słońce i spiekło blade policzki. Znaleźliśmy się z Ignacem w samym środku miasta i gwaru naszej uroczej stolicy wschodu Europy. Na bilecie parkingowym czasu było nadto więc koła kreśliliśmy leniwie i mrużyliśmy, lekko otępiałe ilością światła, oczy. Ogarnął mną duch zen, spłynął z neonu i okręcił się wokół nadgarstka. Zapachu nie było, jak w kinie, nawet kebabowe krwawe maczugi nie wydzielały swądu palonego ciała, spaliny niknęły w asfalcie, drzewa szeleściły na zielono. Popołudnie lizało uszy i szybko wsiąkło w ciepły wieczór. I nieskomplikowanym komórkowym pstrykiem zapisałam sobie tę godzinę w centrum